1.12.09

che cola




Godaften...

No to dojechałem. Przygodę z Danią rozpocząłem na lotnisku mniejszym od Lublinka i dwa razy bardziej obskurnym, na dodatek położonym 40 km od jakiejkolwiek cywilizacji. Tam dowiedziałem sie, że mój bagaż nie doleciał z Kopenhagi, także mialem lekką nerwówkę. Dzis rano, na szczęście, wszystko się wyjaśniło i oto jestem w cokolwiek chłodnym krolestwie ceglanych domów, drogiego żarcia i wszechobecnych rowerzystów. Chcialbym, żeby gdziekolwiek w Polsce każda ulica, na której zmieści się samochód, miała wydzieloną ścieżkę rowerową :)

Ceny dobijają. Dwugodzinny bilet autobusowy to 9 zł (mniejszych nie ma), małe zakupy na kolację (bułki, serek, soczek i inne duperele - bez alkoholu) to 50 zł, a na niedużą książkę akademicką wydałem ponad setkę... dobrze że mateczka Unia sponsoruje wyjazd, bo inaczej bym sie nigdy nie zdecydował...

Trochę dziwne to miasto. Niby 1/4 populacji to studenci, a o 19 autobusy jeżdżą puste i na mieście ciężko spotkać kogoś poza fanami joggingu, ktorych jest mnóstwo. Zresztą sklepy rowerowe, centra fitness i fryzjerzy to trzy najpopularniejsze rodzaje punktów usługowych.

A dziś w części wizualnej - lokalna antifa ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz